Dziś
publikacja drugiego rozdziału. Miłego czytania! :)
W
dzisiejszym rozdziale spotykamy już kilku bohaterów dobrze znanych z
poprzednich tomów.
Zerknijcie też w zakładkę "Bohaterowie" - pojawiło
się w niej już kilka postaci. Kolejne osoby będę dodawać kiedy pojawią się w
następnych rozdziałach. Zawsze bardzo ubolewałam na tym, że filmy o "Ani z
Zielonego Wzgórza", które powstały mają niewiele wspólnego z książką, z
wyjątkiem pierwszej części. Dalsze dzieje/Ania na wojnie to już totalna
fantazja reżysera, a szkoda, bo chociaż da się obejrzeć, jako zupełnie odrębną
historię, to przecież książki mają znacznie większy potencjał na ekranizację. Z
tego względu postanowiłam stworzyć swoją własną obsadę aktorską do naszej
powieści. Dlatego przy wszystkich bohaterach znajdą się zdjęcia aktorów lub
modeli (w przypadku dzieci), których widziałabym w danej roli. Niestety
Jonathan Crombie już nie żyje, ale trudno mi sobie wyobrazić innego Gilberta...
Być może kiedyś na blogu zorganizujemy casting i wybierzemy kogoś innego.
Oczywiście te propozycje to tylko moje wyobrażenie, nie każdy musi się ze mną
zgadzać, być może ktoś wyobraża sobie chociażby Rillę zupełnie inaczej? Jestem
otwarta również na krytykę, zachęcam do dyskusji ;)
~
Wycie
wieczornego pociągu powoli rozbrzmiewało w pokoju, kiedy Ania Blythe kończyła
układać swoje niegdyś płomiennorude, a dziś pełne srebrnych pasm włosy. Wkrótce
rodzina i przyjaciele przybędą świętować trzydziestą piątą rocznicę
najpiękniejszego dnia w jej życiu - dnia, w którym poślubiła Gilberta. Odgłos
dobiegający ze stacji przypomniał jej o innych pociągach i latach pełnych łez i
cierpienia. Przypomniało jej jak dzielnie żegnała swych trzech synów
odchodzących na front, a także o starym, dziś już nieżyjącym, psie, który
cierpliwie czekał cztery lata na stacji kolejowej na powrót swego pana.
Przypomniało się jej również jak pewnej nocy ów pies wył aż do wschodu słońca,
a potem przyszły wiadomości, że jeden z jej chłopców nie wróci już żadnym
porannym, ani wieczornym pociągiem. Teraz spał pod białym krzyżem "gdzieś
we Francji". Podeszła do okna i spojrzała na Glen w kierunku cmentarza,
gdzie w niewielkiej trumience spała jej mała córeczka. Pomyślała o Mateuszu i
Maryli.. o drogiej, starej Zuzannie, której wielkie serce Bóg także zabrał już
do siebie, oraz o własnych rodzicach, których nawet nie pamiętała. Nieczęsto miewała
tak melancholijne myśli, jednak czasem nawiedzały ją ze zdwojoną siłą.
Zwłaszcza niespodziewanie, w chwilach, które były tak wyjątkowe i ważne, że
chciałaby dzielić się nimi ze wszystkimi, których kocha. Wiedziała, że w pewnym
sensie byli przy niej i zawsze będą, lecz nie ciałem, czyli niedokładnie tak
jakby tego chciała... Odgłos znajomych kroków na schodach wyrwał ją z zadumy.
Otarła oczy zmuszając się do "zachowania wiary" i poddania się
radościom wieczoru, smutki odkładając na bok.
-Aniu,
moja najdroższa, tu jesteś! Nie każ wszystkim czekać na najważniejszą kobietę
tego wieczoru. Rodzina Blythe'ów może okazać się dość niecierpliwa, szczególnie
najmłodsi. Wiedzą o tych wszystkich wspaniałościach przygotowanych na
dzisiejszy wieczór i chcą już zacząć świętować.
Stał
tam, w drzwiach sypialni, którą dzielili od ponad trzydziestu lat, jej siła,
opoka, jej bratnia dusza, Gilbert. Jego ciemne włosy pokryte były siwizną, ale
orzechowe oczy nadal błyszczały głęboką miłością do żony. Kiedy odwróciła się
od okna jej oczy świeciły tak jasno jak trzydzieści pięć lat temu w sadzie na
Zielonym Wzgórzu.
-Chodźmy,
najdroższy.
Podał
ramię swojej pannie młodej i zeszli razem po schodach ukochanego Złotego Brzegu,
na werandę kierując się w stronę ogrodu, gdzie wszyscy zebrani czekali już
tylko na wielkie wejście małżeńskiej pary. Powitali ich oklaskami i wiwatami.
Najstarszy syn Jim, znany teraz w Glen jako młody doktor Blythe podszedł do
swoich rodziców i pogratulował im jako pierwszy, pękając z dumy i radości.
-Panie
i panowie, oto nasi drodzy jubilaci, Gilbert i Anna Blythe! - znów rozległy się
oklaski, które Jim musiał uciszyć chcąc powiedzieć coś jeszcze - Jak wiecie nie
jestem wielkim mówcą, te zdolności posiadają inni członkowie rodziny. Ale dziś
okazja jest szczególna. Trzydzieści pięć lat temu młody lekarz, syn biednego
rolnika, poślubił miłość swojego życia w sadzie na Zielonym Wzgórzu. Są jak
wiele małżeństw, wspólnie dzielili radości i smutki. Widzieli jak ich idealny
świat rozpadł się na kawałki, wraz z ich rodziną. Przetrwali wspólnie
najtrudniejsze chwile we współczesnej historii. Trzymali naszą rodzinę razem,
nie pozwolili by odległość, a nawet śmierć naruszyła tę więź między nami.
Koniec końców nadal dzielą się swoją miłością z kolejnym pokoleniem, wpajając
swoim wnukom te same wartości i ideały, które zaszczepili w moich braciach,
siostrach, oraz we mnie. Bez przerwy nam pokazują, że miłość nie blednie wraz
wiekiem, ale rośnie w siłę i z czasem wiąże nas ze sobą jeszcze silniej. Mamo,
tato, zebraliśmy się tu dzisiaj z okazji waszego święta, aby pokazać wam jak wiele dla nas znaczycie. Jestem dumny, że
mogę być waszym synem.
Kiedy
jubilaci zajęli honorowe miejsca przy stole, Krzysztof Ford, mąż najmłodszej
Rilli zaintonował przyśpiewkę "Ania i Gilbert", a kiedy okrzyki
ustały rozpoczął swoje przemówienie, aby jako drugi przekazać słowa uznania i
wdzięczności.
- Ja,
na przykład mam mnóstwo powodów do wdzięczności, że to małżeństwo moich teściów
doszło do skutku. Po pierwsze, w pewnym sensie zawdzięczam im to, że pojawiłem
się na świecie. Gdybyście się nie pobrali i nie przeprowadzili do Czterech
Wiatrów, moi rodzice prawdopodobnie nigdy nie byliby razem. Wasza przyjaźń
pomogła mojej matce w trudnych chwilach otworzyć się na szczęście, które
znalazła u boku mojego ojca. Pomogliście Opatrzności połączyć ze sobą dwoje
ludzi. Oczywiście ze wsparciem drogiej pani Kornelii Eliott. - powiedział
wskazując na starszą panią siedzącą wraz ze swym mężem obok jego własnych
rodziców. Dodał jeszcze - Oprócz tego, dali mi także szczęście mojego życia w
postaci ich najmłodszej córki Rilli-ma-Rilli. Z tego związku, który sam w sobie
jest wielkim błogosławieństwem, urodzili się nasi mali Gilbert i Ania. Dziękuję
za przykład miłości, który nam dajecie. - Wskazał na swoją młodą żonę
trzymającą na kolanach około trzyletnią dziewczynkę o rudych włosach, tak
popularnych w tej rodzinie i pięcioletniego chłopca siedzącego u jej stóp.
Każdy
członek rodziny wyrażał po kolei swą radość i wdzięczność, a jako ostatni
wystąpił nieśmiały i cichy Shirley mówiąc:
-
Teraz, kiedy sam już jestem żonaty, patrzę na małżeństwo moich rodziców jako
przykład. Mam nadzieję, że w roku 1960, kiedy my będziemy obchodzić trzydziestą
piątą rocznicę ślubu, będziemy chociaż w połowie tak szczęśliwi jak wy. -
Nagle, nieco nietypowo dodał - I pomyśleć tylko, że wszystko zaczęło się od
chwili, gdy moja matka rozbiła ojcu na głowie tabliczkę za to, że nazwał ją
marchewką!
Kolejny
rozdział już niedługo! :)
~Vivien
piękne aż się popłakałam :(
OdpowiedzUsuń